czwartek, 27 sierpnia 2009

Przeglądając podręczniki...

W końcu zebrałem się by sprzedać podręczniki i przeglądając geografię do klasy pierwszej znalazłem coś takiego (własnej produkcji, choć kontekstu za cholerę nie pamiętam - chyba żeśmy się z Artemisem kasowali wtedy na "wiersze") i pomyślałem, że jest to niewarte publikacji, więc publikuję. ^^ Ale jestem mroczny, cholewa! xD

Otulony mrokiem,
Łaknąc Twego ciepła,
w bezmiarze tęsknoty,
osuwam się do piekła.

Spalone za mną mosty,
nie ma juz powrotu,
ostatni upadek,
nie będzie już wzlotów.

I gdy w tej rozpaczy,
ocierając oczy,
ledwie to spostrzegam,
Anioł ku mnie kroczy.

Rozpostarte skrzydła,
biją bladym blaskiem,
słowa więzną w gardle,
proszę, okaż łaskę.

Lecz anioł ciągle milczy,
wzbudzając mą trwogę,
patrzy na mnie z pogardą,
rusza w dalszą drogę,

Chwytam go za ramię,
jaki byłem ślepy!
Żem w tej nieziemskiej istocie,
nie dostrzegł kobiety.

Odeszła... ta jedyna,
czy powróci? Nie wiem,
I łudząc się krzyknąłem...
Pragnę tylko ciebie.


Nie podejmuję się interpretacji, powyższego fragmentu. Zdaje się, że znaczenie anioła zmieniło się diametralnie od tamtej pory (na plus oczywiście :* ) i że autor jeszcze nie wykształcił daru przewidywania przyszłości, bo z mostami i wzlotami okropnie się pomylił. ^^

A tu coś na świeżo:

Oddałaś mi swą krew i wzleciałem wysoko,
na iglicę szczęścia gdzie nie sięga oko,
I tak już pozostałem pewien możliwości,
że w tej samej mogile spoczną nasze kości.


dla mojej M. :* (mówiłem że mhrocznie ;P)

wtorek, 25 sierpnia 2009

Przepraszam, jeśli końcówka jest niedorobiona, pisałem sam, na innym sprzęcie (nie przywykłem jeszcze do klawiatury laptopa) i nie wiem, czy nie odbiega pod względem klimatu. Może Ian będzie miał ochotę jutro przeczytać i poprawić, dziś jest późno i marzę tylko o łóżku.

Ze swojej strony dedykuję dwóm paniom:

-W...

-A... możesz to uważać z podwójne wyróżnienie.

Odessa, Lipiec 1985


Gęste, ciemne, burzowe chmury i rzęsisty deszcz nadawały przedmieściom Odessy iście upiorny wygląd, spowijały drobne alejki w mroku nocy i tłumiły wszelkie oznaki życia na większych ulicach. Tłumiły także światła latarni, które ze wszystkich sił starały się objąć swoim blaskiem jak największy obszar zamokłego chodnika i frontów sklepowych. Nieskutecznie. 
W jednej z bocznych uliczek tej biedniejszej dzielnicy miasta grupie siedmiu młodych mężczyzn dopisywał humor. Otaczali oni właśnie półkręgiem młodą, piękną kobietę stojącą w głębokiej kałuży i przyciskającą swe plecy do ściany niczym owca zagoniona w róg zagrody przez watahę wygłodniałych i spragnionych krwi wilków. Dziewczyna rozpaczliwie wymachiwała rękoma nieporadnie dzierżąc w nich nóż, który na wszelki wypadek nosiła w torebce, starając się by strzępy koszuli nie dołączyły do porwanej marynarki i spódnicy przesiąkających teraz wodą kilka stóp* za plecami napastników.
- Budz liubieznaja dziołszka i daj żopu! - śmiał się jeden z nich.
- Trahaj sja! - wrzasnęła gdy w akcie desperacji rzuciła się na jednego z napastników unosząc ostrze. On złapał jej nadgarstek i w mgnieniu oka wyuczonym ruchem pozbawił ją broni. Chwycił ją za gardło obracając uprzednio tak, że teraz przyciskał jej plecy do swojej piersi. Na ogoloną głowę bandziora spadł tlący się jeszcze niedopałek papierosa. W zastygłym na moment powietrzu rozbrzmiało głośnie, aczkolwiek leniwe klaskanie.
- Brawo panowie, brawo. Naprawdę się wzruszyłem. W siedmiu chłopa złapać jedną nieumiejącą walczyć kobietę. Wyśmienicie. I co teraz? Zgwałcicie ją? Żadna zabawa. Spróbujcie to zrobić zostawiając jej nóż. To byłoby ciekawsze.
Gdy słowa ucichły głowa zbira trzymającego dziewczynę pod wpływem brutalnej siły oderwała się od reszty ciała by ze zdumiewającą prędkością rozbryznąć się czerwoną mgłą na pobliskiej ścianie. Z rozerwanej szyi wytrysnęła potokami krew ochlapując wszystkich wokół. Jeden z napastników, ten którego kwadratowe czoło zdobiła paskudna blizna, zatoczył się, a napotkawszy na drodze swej lewej pięty krawężnik, z donośnym pacnięciem upadł w słodko pachnącą mieszaninę posoki i rzadkiego błota zbierającą się wokół żeliwnego włazu studzienki kanalizacyjnej, po czym przywrócił światu na wpół strawioną piwno-ziemniaczaną papkę, z której nieśmiało wychylały łapczywie oddarte kawałki sznycla po wiedeńsku. Dwóch kolejnych czyli szczęściarz w nowym dresie Adadosa i i ciężko obuty skin z podkrążonymi oczyma rzucili się do ucieczki. U wylotu uliczki stał... on. Nieszczęsne zbiry były na tyle przerażone, że nawet nie poczuły uderzeń wyprostowanych ramion, które posłały ich na dziurawą betonową wylewkę. Jegomość w niesztampowym szarym (nieczarnym) płaszczu nonszalanckim krokiem podszedł do dresiarza i chwycił go za krtań, by bez żadnego grymasu wysiłku zacisnąć dłoń, aż brutalnie prześlizgujące się przez skórę, a później rozrywające kolejne warstwy mięśni, arterii i ścięgien palce, spotkały się w narcystycznie czułym muśnięciu opuszków. Uwolniona błyskawicznym ruchem ręka otworzyła drogę strumieniom krwi usilnie starającym się wyrwać z ograniczających je żył. Jucha wybiła pulsującymi falami i poczęła meandrować pośród starannie wyrzeźbionych na podrzędnej, spelunowatej siłowni o obdrapanych ścianach oraz regularnie nawożonych ponadnormowymi ilościami sterydów i odżywek anabolicznych mięśni, niczym rzeka, która początek swój bierze w przeżartym zawiścią i do cna zepsutym sercu. Ciałem dresiarza wstrząsnął dramatyczny dreszcz, który był jednak tylko preludium do całej elegii złożonej z drgawek i agonalnych konwulsji, w skład, której wchodziły również desperackie strofy o zdzieranych o beton paznokciach szukających po omacku choć jednego oddechu, zostawiających szkarłatne ślady na betonie szybko zmywane strugami deszczu. Nie zwracając uwagi na marne dogorywanie mięśniaka wijącego się spazmatycznie w przedśmiertnym szoku, nieznajomy ruszył w kierunku drugiego z leżących. Ten na swe nieszczęście próbował odpełznąć na bok urywanymi ruchami przedramion i nóg zagarniając łapczywie zarówno wodę jak i centymetry odsuwające go od budzącej w nim paniczny strach postaci kata. Morderca poruszał się jednak znacznie szybciej niż „robak” u jego stóp i po drugim kroku z niezwykłą siłą przydepnął jego plecy ciężkim obcasem buta.
-Kim ty kurwa jesteś?! - wykrzyknął młody blondyn z szeroką szczęką, którego posłuszne strachowi zwieracze na stałe zmieniły barwę jego niegdyś śnieżnobiałych bojówek.
-Jam jest Irra, prawowity dziedzic drugiego domu Sumerów przed spisaniem dziejów, narodzony z krwi Lilith i w prostej linii potomek Nergala*, Bicz Nocy, Wiatr Mordu, Siewca Zguby. Strażnik Babilonu, Pogromca Faraonów, Śmierć w cieniach, Czarny Los... - mówiąc to pochylił się do kolejnej ofiary wpijając swe palce rozcapierzone, niczym szpony drapieżnego ptaka w muskularne plecy na wysokości nerek. - ...przechodni władca i najwyższy kapłan zikkuratu w Uruk, prawdziwy autor kodeksu Hammurabiego, sprawca szaleństwa Nabuchodonozora, ojciec pierwszego cesarza Chin, wielki sensei szkoły ukrytego miecza, centurion w służbie Kasjusza... - ściśnięte w niewiarygodnie szybkim ruchu tkanki nieszczęśnika ustępowały niewyobrażalnej sile, by pozwolić zamknąć kręgosłup w zabójczym uścisku. - książę Lotaryngii, diuk Westminster, biskup diecezji pruskiej, hrabia Aston, piąty ataman zbójecki południowej kijowszczyzny, bojar czelabiński, władca dolnego kręgu, odkrywca Thule, rycerz Avalonu... - ramię skryte w rękawie szarego, obryzganego krwią płaszcza poruszało się powoli, lecz z niezwykłą łatwością oddzielało kręgi, jeden po drugim, od mięśni grzbietu mężczyzny leżącego w kałuży deszczowej wody i własnej krwi. Ten nie rzucał się, ani nie wrzeszczał, nie pozwalało mu na to sparaliżowane jeszcze przed śmiercią ciało.
-Obecnie jednak, przyjaciele mówią na mnie... Młody. - na ustach zawitał mu złowieszczy uśmiech.
Uniósł się znad zwłok. Błyskawicznie rzucił się na kolejnego przeciwnika. Wyprostowana ręka przebiła go na wylot wydzierając serce. Szybki obrót. Bryznął fontanną szkarłat. Następny zwinął się starając się powstrzymać wypływające z rozciętego brzucha jelita ociekające treścią żołądkową.
-Zostało was dwóch. Który pierwszy?
-Ty! - krzyknął wąsacz o szczurzej twarzy wyciągając pistolet. Wymierzył w kierunku zabójcy i zamarł. Jego oczy zrobiły się mętne. Ręka cofnęła się wolno. Lufa dotknęła skroni. Broń wypaliła posyłając właściciela w objęcia śmierci.
-Sześć do zera. - zaśmiał się z cicha obserwując, jak galaretowata szaro-różowa masa eksploduje i opada na ziemię niczym pierwsze płatki zimowego śniegu.
-No to co zasrańcu? - zwrócił się do ostatniego z niesmakiem obserwując brązową plamę, która zaczęła rozlewać się po nogawkach blondyna. -Kończymy?
Chłopak był zbyt przestraszony by jakkolwiek zareagować, gdy Młody bez wysiłku, przy akompaniamencie obrzydliwego chrupnięcia skręcił mu kark. Morderca zlustrował pobojowisko dostrzegając siedzącą z dość niewygodnie ułożonymi nogami dziewczynę. Dziewczynę, której przypadkowym obrońcą stał się. Lekkim krokiem, przybierając łobuzerską minę, której charakteru dodawały krople krwi ściekające mu po twarzy skierował się ku nieznajomej piękności.
-Zgwałciłbym cię tu... - dziewczyna zemdlała. - ...ale nie jestem taki jak oni.

Przebudzenie sprowadziło na nią błogi spokój. Zdawało się, że był to tylko koszmar i, że wszystko wróciło do dawnego porządku. Dodatkową ulgę przynosił zapach doskonale zapowiadającej się jajecznicy na boczku unoszący się w powietrzu... Otrzeźwienie było nagłe i raziło z gwałtownością gromu – przecież od dwóch lat mieszkała sama! Natychmiast rozwarła powieki, by z przerażeniem stwierdzić, że znajduje się w całkiem obcym pokoju, na całkiem obcym łóżku, otulona w całkiem obcy (aczkolwiek miękki i ciepły) koc. Niepokój potęgował wystrój pomieszczenia: bałagan i niezbyt nowe wyposażenie znacznie ustępowało standardom, do których przywykła. Nie prowadziła wprawdzie majętnego i rozrzutnego życia, ale dbała o porządek i elegancję swojego schronienia. Stare, trzeszczące, ale wygodne łóżko znajdowało się na środku ściany, przysunięte do niej wezgłowiem i otoczone stęchłymi barykadami starości- z lewej strony dębowej szafy, z prawej sterty brudnych i śmierdzących potem ubrań. Otwór okienny widniejący na wprost nie przepuszczał przez gęste zasłony i falangę żaluzji najmniejszej drobiny światła. Jedyny blask pochodził od samotnej świecy stojącej na czworonogim, chwiejącym się taborecie, o zniszczonym, zapewne jakimś ostrym narzędziem, siedzisku. W tym słabym oświetleniu czuła się nieswojo, co wzmacniało jej strach... Była przyzwyczajona do w pełni nasłonecznionych za dnia całkowicie zaciemnionych w nocy pomieszczeń. Teraz, gdy pojedyncza świeca wywoływała grę cieni i półcieni na nierównych powierzchniach topornych mebli, obawiała się wyjrzeć za załom szafy lub wyciągnąć dłoń w kierunku klamki drzwi, albowiem nie wiedziała, co za nimi może się czaić. Niepewnie uniosła się z łóżka i na każdym kroku walcząc z mroczną podświadomością, która z pełną premedytacją kreowała w jej umyśle najgorsze scenariusze, zbliżała się w kierunku okna. Gdy dotarła do ciężkiej zasłony, zdawało jej się, że minęła cała wieczność od chwili, kiedy jej pośladki oderwały się od powierzchni sprężynowego materaca. Sięgnęła ku pokrętłu gęstych żaluzji.

-Nawet nie próbuj... - obróciła się wkoło na pięcie, zdezorientowana, przy czym jej stopa natrafiła na niedbale porzuconą... patelnię. Straciła równowagę i byłaby upadła gdyby nie silne męskie, aczkolwiek delikatne ramiona, które chwyciły ją przy samej podłodze. Poczuła się w nich bezpiecznie.
-Nie po to ratowałem cię przed tymi oprychami, żebyś teraz miała rozbić sobie głowę o parkiet.
-Gdybyś nie był takim bałaganiarzem na pewno zdołałabym tego uniknąć. - odparowała po chwili niespodziewanie odzyskując rezon. Po fakcie zorientowała się, jak absurdalnie wygląda sytuacja. W objęciach trzymał ją obcy facet, który gołymi rękoma zabił siedmiu dorosłych mężczyzn. Animusz wyparował z niej w jednej chwili. Poczęła krzyczeć i wyrywać się Młodemu, który nie myśląc długo położył ją delikatnie na ziemi i skierował się do wyjścia z pokoju.
-Jak skończysz to śniadanie czeka w kuchni. - wyszedł. Dziewczyna zbaraniała, a co gorsza w jej głowie zaczynała kiełkować fascynacją tajemniczym osobnikiem. Powoli wstała i założyła zielony szlafrok leżący na łóżku po czym nieśmiało wysunęła się z pokoju. Kierując się odgłosami krzątaniny weszła do oświetlonej jedną żarówką kuchni, w której na stole stał już całkiem solidny zestaw śniadaniowy. Dżem, miód, świeże bułki i masło, a do tego spora porcja jajecznicy. Tylko jedno nakrycie.
-A ty nie jesz? - spytała.
-Już zjadłem. Smacznego. - powiedział wesoło i odsunął jej krzesło zapraszającym gestem.
Spojrzała na niego z obawą, ale przyjęła zaproszenie z powodu bardzo trywialnego – była nieziemsko głodna. Zaczęła jeść dosyć łapczywie i nie przejmowała się estetyką. Młody w tym czasie przypatrywał się jej z zaciekawieniem i pozwolił sobie na bezczelny uśmiech, kiedy odsłoniła pierś machnięciem ręki, jakie miało zrzucić z szlafroka kawałek bułki. Spłonęła czerwonym rumieńcem, ale nie skomentowała, wiedziała bowiem, że znajduje się w jednym pomieszczeniu z mordercą... co najmniej siedmiokrotnym. Nie mogła mu odmówić pociągającego wyglądu, wręcz przeciwnie, fizycznie był bardzo atrakcyjnym mężczyzną. Nagi tors (nie miał na sobie nic prócz dżinsów) również wywołałby uśmiech na wielu kobiecych twarzach. Nie był wielki i masywny, jak te oprychy, które ją zaatakowały, ale jego sylwetkę charakteryzowała świetna proporcja i piękna rzeźba mięśni. Również twarz była atrakcyjna, choć z zaułka, w którym się poznali, zapamiętała ją nieco inaczej. Nie mniej jednak krótkie, czarne włosy i dwu- trzydniowy ciemny zarost wyśmienicie kontrastowały z jego intensywnie zielonymi, dużymi oczyma. I mimo, że pociągała ją bardzo fizys nieznajomego, nie potrafiła przełamać lęku przed nim, ba, nie potrafiła nawet odezwać się do niego, bez wyraźnej sugestii z jego strony. On za to nie miał większych problemów.
-Jak ci się spało Katerino?- spytał tonem tak naturalnym, jakby znali się od wieków.
-Dob... skąd znasz moje imię?
-Sprawdziłem w dokumentach. Pozbierałem twoje rzeczy... Nie sądzisz, że dosyć nieładnie rozrzucać zawartość torebki po całej ulicy? Że o ubraniu nie wspomnę?
Dziewczyna dopiero teraz zdała sobie sprawę, że gdy obudziła się była zaledwie w starej, wytartej koszulce, co znaczyło, że... że ten skurwiel rozebrał ją i... 
-Spokojnie, nie patrzyłem!- wybuchł śmiechem, a widok zmieszania musiał odbić się na jej twarzy, gdyż dodał od razu:
-Nie myśl za głośno, bo... potrafię czytać w myślach. Owszem rozebrałem cię i ubrałem w koszulkę, zaraz po tym, jak zmyłem z ciebie krew i brud, ale nie pozwoliłem sobie na nic więcej. Zdecydowanie wolałem zaczekać, aż wrócisz do pełni zmysłów- powiedział podchodząc i pochylając się niebezpiecznie blisko jej twarzy. Poczuła jego zapach, był miły, przyjemny, nie wyczuła wprawdzie woni konkretnej wody kolońskiej, ale jakąś nutę sugerującą dom i bezpieczeństwo. Pachniał męsko, w każdym szczególe znaczenia tego słowa, tylko zapach ten był taki... przytłumiony. Jakby syciła się zapachem najlepszego domowego wypieku przez złożoną chusteczkę lub... maskę chirurgiczną. Nie potrafiła lepiej opisać tego odczucia.
-Nie marszcz tak noska, otworzy ci się zadrapanie na policzku- powiedział spokojnie, błogo, opiekuńczo i jakby pieszczotliwie, wyciągając jednocześnie palec, by otrzeć z jej lica kroplę krwi, którą następnie... zlizał, jak najlepszą delicję, którą przytrafiło mu się smakować.
-Czemu tak się mnie boisz, Katerino? Przecież uratowałem twoją skromność, że tak powiem i prawdopodobnie również życie.
-Zabijając przy okazji siedmiu ludzi... - wydusiła z siebie niemal na siłę.
-Czy życie takich ludzi ma jakieś znaczenie?
-Jak w ogóle można stawiać takie pytania?!- niemal wykrzyczała mu w twarz podnosząc się gwałtownie i zmuszając go do wyprostowania sylwetki.
-Oh...chyba rozumiem... Zdaje się, że ogranicza cię ludzka moralność. Więc coś ci powiem: wasza moralność to przeżytek i bezsensowne ograniczenie. Ci ludzie zaatakowali coś, co uznałem za piękne, więc powinienem był tego obronić. Jeśli chcesz mieć pretensje o ich życie, miej je do siebie!
-A co ja mogłam zrobić?! - wykrzyczała zrozpaczonym tonem, kiedy jej myśli analizowały jeszcze wypowiedź mężczyzny.
-Wystarczyło poprosić, żebym nie ratował ci życia i pozwolił im sobie poużywać. Jak myślisz: długo jeszcze po twojej śmierci znęcali by się na twoich zwłokach i przy ich pomocy zaspokajali swoje żądze? A może oczekiwałaś księcia z bajki a białym rumaku, który poobijałby ich dając ci czas na ucieczkę i zaczekał, aż tamci się pozbierają i spuszczą mu wpierdol lepszy niż on im? No cóż... kiedyś byłem księciem, ale rumaki i lance dawno wyszły z mody... moja ty księżniczko!- gdy wyrzucał z siebie ten monolog, nie unosił głosu, choć ten drgał mu nienaturalnie, jakby Młody walczył z wewnętrznymi demonami. Przez cały jednak czas uśmiechał się uśmiechem wyniosłym i okrutnym, niezwykle ironicznym, kąśliwym i bolesnym, co sprowokowało ją do podświadomej reakcji. Jej ręka wystrzeliła w błyskawicznym uderzeniu, zanim zdała sobie z tego sprawę, była jednak zbyt wolna. Mężczyzna uchwycił jej nadgarstek mocno i w uścisku tym nie było ani na krztę delikatności, którą emanował jego wcześniejszy dotyk, gdy porwał ją na ręce ratując przed upadkiem.
-No proszę, budząc się w tobie pierwotne instynkty- wymruczał nie poruszając ustami- Jeszcze moment i dojdziemy do czegoś ciekawego. 
Dziewczyna była już teraz niezwykle przestraszona, zaczęła więc krzyczeć w akompaniamencie mocnych, jak jej się zdawało szarpnięć rękoma. Krzyk szybko zmienił się w pisk, a ręce rozpaczliwie traciły siły, mimo to nie ustępowała w walce o wolność.
-Przestań robić tyle niepotrzebnego hałasu, bo zamknę ci buzię.
Nie przestała. Młody objął ją więc w tali ruchem tak szybkim, że nie zdążyła go dostrzec i przyciągnął do siebie zamykając jej usta w pocałunku. Szarpnęła jeszcze tylko raz, po której to próbie mężczyzna pociągnął ich oboje na ziemię, łagodząc upadek własnymi plecami i układając ją na swojej piersi.
-Jednak udało ci się zamknąć buzię Katerino- powiedział cicho, niemal szeptem, na który to głos dziewczyna podniosła głowę, by zajrzeć mu w oczy. Gdy tylko ich spojrzenia spotkały się oczy Młodego zalśniły błękitem, wpierw delikatnym, potem mocniejszym, aż wreszcie emanowały na tyle mocno, by oświetlić większą część pomieszczenia bez pomocy energochłonnej żarówki. Łaknąc tego światła i chłonąc je całym ciałem Katerina uspokoiła się i wyzbyła większości emocji, jakie targały jej duszą. Przysunęła się do wybawiciela i oprawcy w jednej osobie, i pocałowała, długo, namiętnie, a on odwzajemnił pocałunek. Przycisnął ją mocniej do siebie ręką, która ciągle obejmowała dziewczynę i przekręcił ich ciała w powietrzu. Ułożył Katerinę na „dywanie” wymoszczonym z rozchełstanego szlafroka i delikatnym muśnięciem odgarnął rudy lok z jej bladej twarzy. No cóż, mam słabość do kobiet o takim typie urody, przyznał w duchu, w momencie, w którym zaczął pieścić piersi kobiety zębami i językiem. Słyszał wyraźnie, jak przyspiesza jej tętno i wiedział, że to dopiero początek, doznań, które oboje przeżyją tego poranka... prawdopodobnie popołudnia. Stopniowo zaczął przesuwać się ze swymi pieszczotami, maszerując przez jędrny i płaski brzuch dziewczyn sumiennie, niczym żołnierz zamierzający zdobyć w bitwie chwałę i majątek. Tak się składało, że jego bitwą było jej ciało, chwałą i majątkiem spełnienie... a poza tym lubił zdobywać. Gdy dotarł do kwiatu jej kobiecości zaprzestał pieszczot zębami, nie chciał bowiem, by kapryśne kły spłatały mu figla. I tym razem na efekt swoich zabiegów nie musiał czekać długo i objawił się on nie tylko w formie przyspieszonego oddechu i pulsu, które wyczuwał, ale również poprzez zamknięcie oczu i ciche sapnięcia wydobywające się z ust dziewczyny. Zachęcony przylgnął do niej w silnym pchnięciu bioder i pozwolił, by objęła go ramionami, co nie nie pozostało bez śladu. Jego plecy szybko zaczęły pokrywać się czerwonymi liniami, jakie znaczyły długie paznokcie dziewczyny w niekontrolowanych ruchach, które wykonywały jej ręce, barki, całe jej ciało, łącznie z nogami i biodrami wiło się w sposób niekontrolowany. Po chwili Młody również również obejmował Katerinę, by unieść ją do pozycji siedzącej, w której przytrzymywał ją rękoma samemu klęcząc i pozwalając ich ciało tańczyć w naturalnym rytmie, jaki same sobie wybierały. Dziewczyna przyspieszyła nagle i on poszedł w jej ślady pozwalając, by ogarnęła ją fala rozkoszy, w czasie której krzyknęła głośno i przeciągle, krzyknęła, choć nie wiedziała, że krzyczy i zapewne, gdyby nie jego rozżarzone błękitem oczy, krzyk ten mógłby ściągnąć uwagę niejednego sąsiada. Sam przeżył chwilę podobnego uniesienia zaraz potem, nie krzyczał jednak, a wzmógł wysiłki, wiedział bowiem, że w przypadku Kateriny nadchodzi druga fala. Tym razem krzyknęła tak głośno, że musiał odchylić głowę, a jej palce wpiły się w barki Młodego tak mocno, że na jego plecach pojawiło się dziesięć drobnych strumyków krwi łączących się w dolinie kręgosłupa w spływających na podłogę. Nie przejął się tym jednak, ale pozwolił rozczochranej głowie dziewczyny przylgnąć do jego spoconej piersi, co uczyniła skwapliwie, ściskając go mocno ramionami i łącząc kleiste równo od krwi, co od potu dłonie, za jego plecami.
-Otwórz oczy- powiedział cicho, całując jednocześnie jej szyję. Spełniła prośbę i ujrzała, że lewitują kilkanaście centymetrów nad podłogą, na której widniały dwie krwiste plamy: jedna intensywnie czerwona i gęsta ulokowana pod Młodym, druga jaśniejsza wsiąkała już w szlafrok.
-Potrafisz być całkiem miła i konkretna, kiedy już zamkniesz buzię, wiesz?- rzucił kąśliwie pod jej adresem. „No mrau” dodał jeszcze tylko w duchu.


*użyliśmy zagranicznej jednostki miary tylko i wyłącznie dla znudowania nastroju

*proszę nie kojarzyć imienia Nergal z artystą znanym jedynie z tego, że obecnie jest w związku z koleżanką po fachu, piosenkarką o dużym biuście i blond włosach, która najbardziej, jak może, stara się skryć swoją inteligencję

Ian i Artemis

czwartek, 20 sierpnia 2009

Kciuk

Kogel-mogel, szczypawica,
Zjedz mnie proszę jak szlachcica,
Burza, wiadro i kot biały,
Głos przykuwa się do skały,

Masło, kryształ czy buraki,
Zaraz lwa rozbolą flaki,
Kaktus, misiu i morderca,
Wszak cebula nie ma serca,

Sieć, parapet, kawał złomu,
śledź zabity pokryjomu,
Pompa, leżak, but zielony,
macha żółwiem z lewej strony.


"Tere-fere, bum tralala,
Ianowi odpierdala..." - dop. Evan

poniedziałek, 17 sierpnia 2009

wtorek, 4 sierpnia 2009

Wpieriot!

Dmitrij zasznurował buty, wciągnął zamszowe mitenki podszyte kevlarem, zapewniające pewny chwyt i poprawił ładownice. W szatni panował rozgardiasz mimo, że nikt się nie odzywał. W powietrzu dominowały odgłosy zapinania pasów, stukotu zatrzasków przy ochraniaczach, bzyczenie ściaśnianych uprzęży i metaliczny szczęk zamków. Gdzieś pomiędzy tymi dźwiękami przeciskało się jednak szybkie, nerwowe skrobanie długopisów po papierze. Po pewnej chwili pisali niemal wszyscy. Dmitrij odwrócił się do nich plecami i wymaszerował.
Nie dziś... Dziś nie...
Gdy drużyna wysypała się z koszar, on stał kończąc ostatniego papierosa przed odlotem. Wskoczyli na pokład Mi-24 wciąż w milczeniu poganiani tylko silnymi klepnięciami starszyny w łopatkę. Dmitrij rozejrzał się nerwowo. Sasza, tak, chyba on, chociaż o pewność ciężko gdyż wszyscy mieli kominiarki, wyciągnął do niego rękę. Ściskał w niej pomiętą lekko kartkę papieru A4 i długopis. Zapewne na ich twarzach na moment zawitał uśmiech. Dmitrij miał przeczucie, a przez długie lata bezdomnego życia na ulicy nauczył się im ufać. Odbił się od dna i teraz był tutaj. Dostał mieszkanie, pracę. I znalazł dziewczynę. Pospiesznie zaczął kreślić koślawe litery. Czasu miał niewiele.


Oksano,

Miałem już tych listów nie pisać, bo za każdym razem gdy piszę do Ciebie te kilka słów czuję, jakby koniec był pewny, jakbym nigdy nie miał Cię już zobaczyć, jakbym już Cię opuścił. Wielu z tych, których odeszło, czuło to przed akcją. Otóż, dziś ja to poczułem. Gdy mnie zabraknie wiedz, że nie chcę byś po mnie płakała. Jesteś młoda, piękna i możesz sobie ułożyć życie tak jakbyś mnie nigdy nie znała. Pietja się Tobą zaopiekuje. Wiem, że go lubisz, a on ko. Nie mam do Ciebie o nic żalu. Przepraszam, że zawiodłem. Wszystko co miałem zapisałem na Ciebie.

Dmitrij


Szybko zakleił kopertę i oddał ją starszynie. Właz przedziału desantowego zatrzasnął się, śmigła wirowały coraz szybciej, aż w końcu helikopter oderwał się od ziemi i pomknął nisko nad nią w stronę gór. Lecieli długo, wymieniając beznamiętne spojrzenia. Ich oczy nie mówiły kompletnie nic. Nie znaczy to, że się nie bali. Każdy się bał. "Bohater nie jest odważniejszy od zwykłego człowieka, ale jest odważny pięć minut dłużej." jak rzekł Ralph Waldo Emerson. Tu wszyscy byli odważni pięć minut dłużej, bo tak ich nauczono. Nikt nie chciał jednak umierać.

Helikopter wszedł w zawis, a drzwi włazu odsunęły się na boki. Z obu stron maszyny rozwinęły się dwudziestometrowe liny.
Wpieriot!