Z dedykacją dla grafomanii.
Duża wskazówka leniwie wskoczyła na dwójkę. Deszcz dzwonił o szyby. Odłożyła papiery, dopiła herbatę i szczelnie okryła się kocem. Już od kilku godzin rozmyślała o nim. O tym dziwnym przypadku.
Nie była ani ładna, ani brzydka. Za gruba albo za chuda też. Nie miała wybitnych zainteresowań, ani osiągnięć, ot książki, muzyka, czasem jakiś film. Była jak Cristina z filmu Allena, kochała sztukę, ale sama nie miała talentu. Nie potrafiła się w niczym wyrazić. Cristina umiała przynajmniej robić zdjęcia. Ludzie ją lubili, ale tym lubieniem, która nie zobowiązuje do wyrzeczeń. Nie miała męża, narzeczonego ani faceta, więc teraz w dużym łóżku w małym mieszkaniu była sama. Nie całkiem, był jeszcze kot. Szary, wyliniały i nieco głupi pers, nazwany przez nią Psem, tak dla żartu. Jako kot, Pies nie reagował na swoje imię.
Czasem brakowało jej głębszych relacji. A czasem cieszyła się, że ma choć tą odrobinę czasu tylko dla siebie. Była tak bardzo zwykła, jak tylko zwykłym może być najbardziej szary z ludzi. Nawet imię miała pospolite- Anna.
Spełniła ambicję rodziców: została lekarzem. Rozczarowała ich tylko jednym, nie została chirurgiem plastycznym, okulistą albo ginekologiem. Była psychiatrą.
Była psychiatrą, a jej dziwny przypadek ujawnił wczoraj niezwykły talent. Dorosły mężczyzna, którego wybitnym osiągnięciem plastycznym było narysowanie domku z płotkiem i drzewem, zażądał farb, pędzli i brystolu. Kiedy mu odmówiono, krzyczał, że inaczej ich wszystkich będzie bolało dalej, a on musi im pomóc. Lekarze stwierdzili, że trzeba dbać o pacjenta i unikać ataków paranoi. Farby dostarczono do izolatki. Po kilku godzinach kompletnej ciszy zaniepokojono się. Anna zajrzała do małego pomieszczenia. Ujrzała rozrzucone farby, śpiącego pacjenta i pomalowany brystol. Obraz przedstawiał mnóstwo poskręcanych ciał, rozwartych w niemym krzyku ust, przerażonych oczu. Był tak dokładny, że takiego piekła nie powstydziłby się sam Dante.
Rano deszcz padał równie mocno jak w nocy. Nawet odrobina słonecznego światła nie padała na szare linoleum korytarza. W starym budynku wszystko trzeszczało. Były klamki. Ale pasy i kaftany też były. I dużo krzyków. Snujących się cieni, które były kiedyś ludźmi. Ilu ich stąd wraca do świata żywych? Jeden na dziesięciu? A ona dalej nie mogła się pogodzić, że nie może pomóc wszystkim. Zapukała do drzwi izolatki. Nacisnęła klamkę, która była tylko na zewnątrz i weszła. Mężczyzna leżał skulony na łóżku. Dzisiaj pasy zwisały smętnie, przespał spokojnie całą noc.
- Mam dla Ciebie nowe farby.
Zero odpowiedzi. Wiedziała, że tak będzie.
- Ale skoro jesteś już spokojny, wyjdziesz do normalnej sali.
Popatrzyła w jego oczy i coś ją zabolało. Jakby patrzyła w oczy zwierzęcia, w które właśnie celuje z dubeltówki.
- Ty to namalowałeś?- zadała głupie pytanie.
Pokręcił głową.
- To oni.
- Jacy oni?
- Oni. Samotni. Tacy jak ja. Ci którzy są zawsze ze mną. Ich boli. Chcą, żebyś ty im też pomogła. Oni chcą, żebyś ich namalowała. Żeby wszyscy wiedzieli, ze ich boli. Teraz oboje o nich wiemy.
- Weź swoje rzeczy. Przenosisz się.
Usiadła w swoim gabinecie. Zaparzyła mocna herbatę. Wiedziała, że jemu się już nie pomoże. Otępi się go lekami i będzie co najwyżej mógł składać długopisy. Chciało jej się płakać. Chciała się komuś wygadać. Znowu czuła się samotna.
Popatrzyła na pudełko farb leżące na biurku.
Cichutkie pukanie.
- Pani doktor? Oni mówią, że im pomogłem.
Nie odpowiedziała. Wiedział, że nie odpowie.
Jej pędzel z cichym szuraniem przesuwał się po papierze.